Drip
Opublikowane przez Wicher Adrian w dniu
Jak różowy kubek z misiem wciągnął mnie w świat specialty – drip, szpital i przebudzenie kofeinowe ☕
Niektóre historie zaczynają się od dramatu.
Inne – od olśnienia.
Moja zaczęła się… od różowego kubka z małym misiem i kawy, która pachniała jak lato w espresso.
Było to Orange Espresso – cytrusowe, mocne, dziwne i zaskakująco dobre.
Wypiłem je w kawiarni, do której wszedłem raczej przypadkiem niż z planem. A potem przyszła ta myśl – niby zwykła, ale w głowie zaświeciła jak kontrolka check engine:
„Ja też chcę taką kawę. Sam. W domu. Bez maszyny za milion i baristy z brodą.”
Z tą myślą wróciłem do siebie. Z tym kubkiem.
I jeszcze nie wiedziałem, że to był początek kofeinowego upadku w najlepszym stylu.
A wszystko to… z uśmiechem i ogromnym wsparciem mojej Partnerki, która od pierwszego łyku wspierała mnie w tej kawowej podróży.
To ona mnie dopingowała, kiedy wahałem się, czy V60 to nie za dużo jak na szpitalne warunki.
To ona ogarnęła temat młynka, kiedy moje ręce były zajęte czymś innym niż parzenie życia.
To ona – zanim jeszcze ja sam wiedziałem, czego chcę – widziała w tym potencjał.
Nie tylko do parzenia kawy. Do odzyskiwania siebie.

Bloom? Jeszcze nie ten etap oświecenia
Bloom? No błagam.
Jeszcze tylko brakowało mi analiz ekstrakcji i równoległego prowadzenia tabelki w Excelu.
To był pierwszy raz, nie eliminacje do World Brewers Cup.
Ale spokojnie – jeszcze nauczę się, jak lać wodę z precyzją chirurga i cierpliwością mnicha z japońskiej świątyni.

Co dalej? Kurs baristy, wiadomo
Od tamtej pory wiedziałem jedno:
Jak tylko wypuszczą mnie z Izolacyjnej Komory VIP™,
czyli luksusowego pokoju z zasłoną, której nikt nie zasuwa,
idę na kurs baristy.
Nie żartuję.
Bo skoro mogę parzyć kawę z wenflonem w tle,
to dam radę ogarnąć czajnik z gęsią szyjką i młynek z klikami.
A obok – nadal Ona.
Moja Partnerka, która nie tylko podaje filiżankę, ale czasem pokazuje mi, w którą stronę kręcić, żeby nie przesadzić z gorzkością.
Bo dobra kawa to jedno. Ale dobra miłość – to dopiero espresso życia.

Drip w szpitalu, czyli jak to się zaczęło naprawdę
Pierwszy raz zaparzyłem Dripa.
Nie w domu.
Nie w modnej kawiarni, gdzie kelner nosi brodę, fartuch i ocenę człowieka po sposobie, w jaki trzyma filiżankę.
Tylko w szpitalu.
W piżamie. Z wenflonem w jednej ręce i czajnikiem w drugiej.
Romantyzm? Tylko dla wybranych.
Ale dla mnie to był moment, który zostanie w pamięci mocniej niż niejedna randka.
Wpadła mi w łapy V60 i paczka ziarna z półki specialty – konkretnie:
Gwatemala San Martín Jilotepeque od Hard Beans.
Jasno palona, z nutami: syrop klonowy, pistacje, jabłko.
Brzmi jak deser? Smakuje jeszcze lepiej.
To nie była kawa z automatu.
To było przebudzenie.
Pierwsze parzenie: bez pompy, ale z duszą
Parzyłem po swojemu:
☕ 7g kawy na 100ml wody,
🌡️ temperatura „na oko” – może 95°C,
⏱️ czas: 3 minuty kontemplacji życia.
Zalewałem na okrągło, powoli, z uczuciem – jakby od tego zależało moje dalsze istnienie.
A nie jak rosół w garnek – byle chlup, byle wrzątek, byle się zalało i potem udawać, że to ma smak.
Tutaj każda kropla miała znaczenie.
To nie była kuchnia babci w niedzielę.
To była ceremonia z kofeiną i dramatem w tle.

I wtedy to się wydarzyło
Pierwszy łyk.
I nagle… wszystko kliknęło.
Kawa ma smak.
Nie tylko „czy mnie kopnie”, nie tylko „czy ciepłe”, nie tylko „czy gorzka”.
Były nuty:
jabłko, pistacja, klon.
I może jeszcze lekka desperacja i kropla tlenu szpitalnego – ale wszystko grało.
Była emocja. Było „wow”.
Był sens życia. Chwilowy – ale był.
Podsumowując…
Nie wiem jak Ty, ale ja czuję, że to dopiero początek.
Kofeinowy Adrian właśnie się narodził.
Nie pijcie byle czego.
Żyjcie lepiej. Parzcie z sensem.
Nawet jeśli w tle pika EKG, a różowy kubek z misiem patrzy, jakby mówił:
„No. Teraz to ma smak.” 🐻
0 komentarzy